Bonjour.
Dziś
premiera – nowy autor Wędrownika.Ponieważ
Jagodzianka obraziła się na mnie, że w połowie lata przywiozłem
ją z dziećmi do PL a sam wróciłem kontynuować zwiedzanie
Francarii, muszę teraz osobiście opisywać swoje samotne wycieczki
tamże :).
Na
pierwszy ogień Le Gralet – szczyt gór Jura, w cieniu którego
właściwie mieszkaliśmy przez 2 lata. Tak dokładnie to nie w
cieniu, bo nasza zabita dechami wiocha –
Péron znajdowała się po południowo-wschodniej stronie
masywu Jury. Pierwsze “wejście” tydzień wcześniej nie powiodło
się z powodu kłamliwej mapy, którą zakupiłem w pobliskim
Intermarche. Szlak, który wybrałem na mapie, prowadził prosto pod
górę i miał sympatyczną nazwę – Sentier des Chézerans. Jednak
po przejściu około połowy trasy okazało się, że szlak
faktycznie jest zaznaczony na drzewach, ale brakuje ścieżki czy
choćby małej przecinki w chaszczach. W połączeniu z błotem i
leżącymi wszędzie śliskimi konarami spowodowało to konieczność
zawrócenia do bazy – góra mnie pokonała :). Tydzień później
postanowiłem wybrać trasę dłuższą, krętą ale za to bardziej
przyjazną dla niezaawansowanego wspinacza. Po drodze zatrzymałem się w Cabane de Malatrait aby zjeść drugie śniadanie.
Ktoś wcześniej włamał się do tej chaty myśliwych, więc skorzystałem z okazji żeby ją zwiedzić i obejrzeć trofea. Co ciekawe wygląda na to, że nic nie zostało ukradzione ani zniszczone - może ktoś po prostu zabłądził i potrzebował miejsca na nocleg?
Po drodze ciekawych widoków jak na lekarstwo. Jeden z nielicznych - rzut oka na Genewę. Jak się dobrze przyjrzeć to w samym środku zdjęcia widać najwyższą fontannę świata. Zbliżeń nie wklejam bo stary aparat, który miałem do dyspozycji zdjęcia robi... niezaciekawe.
No i jesteśmy prawie na szczycie - schronisko.
Widoki dookoła.
W środku nikogo, ale otwarte. Można zarezerwować miejsce do spania w internecie i zapłacić 5 €.
Jak się dowiedziałem kuchnia nówka-sztuka :).
Na górze miejsca do spania.
I znów widok na Genewę, tym razem z większej wysokości...
... i w drugą stronę
"Autoportret z choinkami"
I jeszcze rzut oka na wioskę po drugiej stronie masywu - Chézery-Forens.
I to tyle na pierwszy raz.
À bientôt!,
W.
Ja się nie obraziłam, tylko żywię do Ciebie urazę po koniuszki palców...
OdpowiedzUsuńŁadnie to opisałeś... mimo wszystko ;)
Tosiam.
no.. no.. no.. zgaduję że Voztshek [tak to się zapisuje się..??] musiał nauczyć się wielkiej sztuki prowadzenia wędrownika od samej Wędrującej Jagodzianki.. :D wędrownik pierwsza klasa.. :D
OdpowiedzUsuńPseudonim Voztshek został "wymyślony" przez pewną Francuzkę, która zapisała moje imię ze słuchu :D.
UsuńPozdrawiam,
W.