Dzień dobry się z Państwem.
Kiedyś przymierzałam się do napisania posta o tej tematyce, ale po namyśle dałam sobie spokój. Temat jednak, widzę, jest wciąż eksploatowany na różnych kanałach, postanowiłam zatem wrzucić swoje parę groszy.
Drodzy Rodzice, ja Was nie rozumiem... Po prostu... Może dlatego, że ja jestem NIEperfekcyjną mamą? To by wiele tłumaczyło, hmmmm... Chyba dostrzegam gdzieś rozdwojenie jaźni...
Moje zdanie o sześciolatkach w szkole pisałam już
TUTAJ, więc powtarzać się nie będę.
Przyszedł wrzesień, a wraz z nim dzieci poszły do szkoły. Sześciolatki również. Fakt ten został płodnie i licznie odnotowany na fejsbuniu przez różne mamy. W oczęta me rzuciła się jedna z wypowiedzi...
"Nadszedł ten dzień. Młody w szkole. ale ja się nie cieszę. Dobrze, że chociaż on się cieszy".
Matko i córko! Rozumiem wszelkie obawy, czy dziecko sobie poradzi, czy szkoła jest przygotowana na przyjęcie sześciolatków. Druga strona medalu związana z obawami rodziców może wypływać też z faktu, że sami rodzice... robili wiele, by to dziecię przygotowane nie było, bo jak przychodzi np. do szkoły sześciolatek (i to niejeden), który nie potrafi trzymać w dłoni nożyczek, bo "mama nie pozwala, bym nie pociął sobie palców", to takie obawy rodzica mogą wcale nie ustąpić, nawet przed przed osiemnastką dziecięcia.
Niemniej jednak wbił mnie w fotel, rozkwasił totalnie powyższy tekst matki. Dobrze, że CHOCIAŻ on się cieszy? No dobrze, nawet BARDZO dobrze, bo to ON chodzi do szkoły a nie ty, mamusiu. To jemu ma tam być dobrze i ma się czuć swobodnie. Nie ty, mamusiu. A to, czy ty się cieszysz z tego powodu czy nie, to twój problem i musisz sobie sama poradzić z faktem, że jednak... dziecko bez ciebie potrafi oddychać i dobrze się czuć wśród innych ludzi.
Ten właśnie wpis matki sprawił, że zaczęłam się zastanawiać nad tym, co jest tak naprawdę powodem niepokoju perfekcyjnych rodziców ( bom jako że nieperfekcyjna, to inaczej patrzę na tę kwestię): fakt że takie maleństwo idzie do szkoły i może sobie w niej nie poradzić, w wyniku czego będzie miało trwałe urazy na całe życie czy... to, że po prostu idzie do szkoły, w której może być taka sytuacja, że świetnie się zaaklimatyzuje w niej i tym samym pierwszy odetnie pępowinkę, gdyż , albowiem, rodzicom nie starczyło odwagi i to owi rodzice będą mieć uraz "niepotrzebnego rodzica"?
To, że rodzice dbają o zdrowie swoich dzieci, jest oczywiste i zrozumiałe, jak też nie wzbudzające zaskoczenia czy też zdziwienia. To jest jasne jak słońce. Niegodzenie się zatem na zanieczyszczanie środowiska, które wpływa na zdrowie m.in. najmłodszych ( alergie, odporność na infekcje), wyrażanie obiekcji przez rodziców nawet w kwestii szczepienia, o czym pisałam
TUTAJ, chociaż troszkę z innej perspektywy jest NATURALNĄ OCHRONĄ DZIECKA PRZED DZIAŁANIAMI SZKODZĄCYMI JEGO ZDROWIU I BEZPIECZEŃSTWU.
I powiem Wam w sekrecie, że o zdrowie swych Gnomów dba nawet mła - choć tak bardzo nieperfecyjna, dlatego też...
Nie rozumiem, że między innymi ci, którzy walczą ze szczepionkami, teraz rozpoczęli walkę z... ustawą obowiązującą w szkołach a dotyczącą ZDROWEGO odżywiania. Ja tego nie kumam, nie rozumiem. Doprawdy, czy zła dieta obfitująca w cukry, tłuszcze, sól, a powodujące: otyłość, problemy z metabolizmem, poziomem cukru, próchnica, kłopoty z poruszaniem się, problemy natury psychologicznej ( kompleksy z powodu wyglądu) jest mniej istotna od powikłań, jakie może dać źle podana szczepionka? Różnica jest taka, że tę złą dietę rodzice podają swoim dzieciom na talerzu z własnej woli. Do kogo potem będą mieli pretensje? Do producentów batoników, że opakowania robili tak ładne, że aż kusiło, by kupić produkt... Albo że reklamowali ów batonik ludzie szczupli, ładni i uśmiechnięci i że oni mysleli, że też tacy będą ...jak z reklamy...
Nie jestem w stanie ogarnąć, jak można mieć żal, pretensje do kogoś, że zadecydował, iż zamiast słodkich, chemicznie barwionych żelków, bułek z kilogramem cukru w składzie, dziecię będzie w szkolnym sklepiku mogło kupić sobie jedynie kanapkę z sałatą i wędliną a do popicia - jak to zwierzę - wodę zamiast słodzonych napojów, które z owocami mają tyle wspólnego, co z obrazkiem jabłka na kartoniku.
Jagna od początku swej edukacji szkolnej w Polsce ( bo we Francji śniadań w szkole nie było i przynosić nie było można. Jadło się przed lekcjami w domu. Posiłek w placówce natomiast to był lunch - ach, zgroza! zdrowy!) przynosi własne ZDROWE śniadanie. I jak to zwierzę pije WODĘ - nie dostaje soków, soczków ani soczarków. Mało tego, jako deser słodki w swej śniadaniówce ma TYLKO owoce surowe lub suszone. Franek zresztą ma takie samo śniadanie w przedszkolu.
Ja rozumiem istotę buntu przeciwko nakazom, narzucaniu woli. Mało że jestem nieperfekcyjną matką, to jeszcze zodiakalnym bykiem, więc ten opór w sobie mam dość dobrze rozwinięty, ale litości! Nawet w buntowaniu się trzeba użyć mózgu! Włożyć go pod czaszkę i zastanowić się nad tym, co nas bulwersuje i czy każdy sprzeciw ma sens.
I tak po tym wszystkim zastanawiam się, co jest większą traumą dla tego dziecka: "skrócenie dzieciństwa" i posłanie go wcześniej do szkoły, czy przeżycie 4-5 godzin dziennie bez batonika lub napoju?
Kiedy pada argument, że rodzic wie, najlepiej, czego potrzebuje jego dziecko, to radziłabym najpierw przemyśleć tę kwestię. Zresztą, samo buntowanie się przeciwko zdrowej żywności w szkole świadczy o tym, że chyba jednak rodzice tego najlepiej nie wiedzą, skoro uważają, że zdrowa żywność jest ... niezdrowa dla ich dzieci :P. No, ale załóżmy, że wiedzą lepiej... Gdyby tak było, to - zaczynając od najlżejszego kalibru - dzieci:
- nie chodziłyby otyłe z powodu niewłaściwej diety ( fast foody popijane colką, przegryzane batonami),
- umiałyby chociażby prawidłowo przeżuwać pokarm ( no, ale rodzic z obawy przed UDŁAWIENIEM się dziecka, miksuje mu przed podaniem pokarm);
- nie byłyby pobudzone, nad aktywne w wyniku nadmiaru cukru w diecie;
- nie byłyby uzależnione od słodyczy i solenia nadmiernego potraw;
- nie miałyby próchnicy wywołanej nie tylko nieprawidłową higieną ale przede wszystkim pochłanianiem wszystkiego co ma cukier;
- wiedziałoby, że oprócz chipsów, frytek, hamburgerów, lodów i napoju "helena" jadalne są owoce i warzywa. Miałyby nawet okazję poznać ich smak;
- byłyby sprawne fizycznie.
Cięższego kalibru wyciągać już nie będę, bo i tak już rozpisałam się za bardzo.
Mała ilość soli i cukru nie zniszczy życia dziecku. Zawsze można zrobić mu "przyjemność" i przygotować w domu talerzyk z tymi przyprawami. Wróci ze szkoły, zniszczony zdrową dietą, to się naje dziecina i uzupełni zapasy cukru i soli.
Doprawdy nadmiar cukru i soli w diecie nie sprawi, że dzieci będą zdrowsze, piękniejsze i bardziej inteligentne. Śmiem twierdzić, że wręcz przeciwnie: tłuściutkie dziewczę z fałdkami tu i tam, jak i z brakiem uzębienia, myśląca jedynie o zjedzeniu kolejnej czekoladki nie będzie atrakcyjną, no chyba że dla nadpobudliwego chłopca z ujmującą próchnicą oraz zadyszką przy wykonaniu 3 kroków, za to z "lansową" colą w dłoni.
Ależ, co ja za głupoty piszę! Przecież ów kawaler nie będzie musiał chodzić! Rodzice dbający o to, by się dziecię nie spociło i, broń matko i córko, by zakwasów nie dostało, oprócz załatwienia mu zwolnienia z W-F, będą wozili jego szanowną dupkę nawet tylko tę jedną przecznicę...
Doprawdy, jako nieperfekcyjna matka nie jestem w stanie zrozumieć, że ci walczący niby o dobro dziecka rodzice, jednocześnie buntują się przed tym, by ktoś zadbał o zdrową dietę ich pociech, skoro sami nie potrafią, nie chcą lub coś tam coś tam...
|
Biedne, nawet na ognisku z okazji Dnia Pieczonego Ziemniaka jedzą sałatę.... |
Franio nadal perfekcyjnie zamienia rodzaj żeński z męskim, nadal jest zatem "głodna", a Jagódka "powiedział"... Powoli jednak zaczyna kontrolować sprawę...
Patrzy sobie na ręce i mówi:
- Moja ręka jest brudna... Nie... Jestem chłopcem, to ręka jest brudny...
Do widzenia się z Państwem,
Jagodzianka.
Sięgnąć po pierniczek czy nie? Sięgnąć czy nie? Oto jest pytanie!