Bonjour.
W niedzielę mieliśmy plan, że wstajemy wcześnie i jedziemy do Genewy.
Najpierw mieliśmy czekać na Jagnę w parku, która miała w tym czasie zajęcia. Potem bezpośrednio mieliśmy się udać do Muzeum Historii Naturalnej.
Od rana wszystko szło zgodnie z planem. Sprawnie i wielce zorganizowani znaleźliśmy się w Genewie. Jagna poszła na zajęcia, a my do pobliskiego parku.
Wcześniejsze deszcze sprawiły, że teren był mało przyjazny do zabawy, ale nie znaczyło to wcale, że niemożliwy. Dzieci zatem zjeżdżały to tu to tam, a my - dorośli - zajęliśmy się rozmową i obserwacją innych ludzi. Naszą uwagę przykuła starsza pani, której ubranie sugerowało, że miała bliski kontakt z ziemią... bynajmniej nie suchą... Ale potem poszłam pstrykać zdjęcia dzieciakom i nasze myśli powędrowały gdzie indziej...
Nadchodził czas, kiedy należało się zbierać, bo Jagna kończyła zajęcia. Dziewczynki poprosiły o ostatnią jazdę na zjeżdżalni. J. poszedł zrobić im kilka fotek. Musiał zejść troszkę niżej po trawniku... To były sekundy. Moim oczom ukazało się szybkie ujęcie, jak J. zjeżdża z pagóreczka. Dzielnie jednak trzyma aparat w górze. Potem wstaje...
Moje pierwsze słowa, jakie z siebie wydobyłam:
- To już wiemy, gdzie się starsza pani wygrzmociła.
J. miał całe z tyłu dżinsy w błocie, tył bluzy oraz trochę z przodu. Aparat - mimo tak bohaterskiej obrony - również ucierpiał w tym upadku...
M. jęknęła a potem jedynie zapytała zatroskana:
-Nie mogłeś upaść jakoś inaczej? Na przykład na twarz? Umylibyśmy ją i byłoby po krzyku... Teraz musisz jechać się przebrać.
I tu ważna informacja. Mimo że do Genewy od nas jest tylko 20 km, to podróż jest bardzo długa. Władze, chcąc zachęcić mieszkańców do podróżowania komunikacją miejską, zadecydowały, że światła będą dosłownie co 10 m a i o "zielonej fali" można będzie zapomnieć. Podróż zatem do centrum trwa czasami ponad godzinę. A w szczycie.... lepiej nie patrzeć na zegarek.
W każdym razie po tak spektakularnym upadku postanowiliśmy, co następuje: W. jedzie NASZYM samochodem z J. do domu się przebrać, biorąc przy okazji Franczeska, by ten przespał się (oby!) w samochodzie, zaś w domu zjadł jeszcze ciepłą, bo dopiero co ugotowaną przez mamusię, zupkę. My zaś - same babeczki idziemy do muzeum. Auto J. zostaje na parkingu. Liczyliśmy, że przy dobrych wiatrach za jakieś dwie godzinki z hakiem będziemy znów razem...
Ja z M. poszłyśmy najpierw na kawę, a dziewczynki biegały wokół eksponatów. Potem zwiedzałyśmy piętro po piętrze. Gdy minęły te dwie godziny, poczuliśmy wielki głód. Nic dziwnego było po 15.00. Czekałyśmy na panów, którzy właśnie parkowali.
Weszli do muzeum. Franio zadowolony z życia, gdyż, ponieważ najedzon i wyśpion był. Panowie jakby mniej... Po czym W. rzekł, że trzeba będzie jeszcze raz wrócić do domu. Spojrzałam na W. próbując zabić Go wzrokiem, bo tego typu dowcipy wcale nie śmieszą w takich "okolicznościach przyrody". Szczególnie, gdy się głodnym jest i to bardzo... Wszystkie jednak znaki na twarzach W. i J. wskazywały, że obaj są dalecy d żartów... Co zatem?
Dojeżdżając na miejsce po bardzo długim czasie, gdyż, ponieważ, albowiem był jakiś maraton/peleton i wiele ulic Genewy zostało zamkniętych, a to jednakowoż powodowało jeszcze większe utrudnienia w komunikacji miejskiej, J. zaczął nerwowo przeszukiwać kieszenie W. zapytał:
-Czego szukasz?
-Stary, na pewno nie chcesz tego wiedzieć.
-Co? Nie masz kluczyków do samochodu? - i zaczął się śmiać z całego serca.
Podjęliśmy zatem decyzję, że jemy w restauracji,znajdującej się w muzeum. Niestety, WŁAŚNIE została już zamknięta kuchnia... Jak pech to pech...
W. pojechał ponownie do domu, by wziąć owe nieszczęsne kluczyki, które zostały w tych brudnych spodniach, i po kolejnych dwóch godzinach był JUŻ z powrotem. Do ryneczku poszliśmy na chwilę, bo dzieci były zmęczone, a mnie nogi bardzo bolały, gdyż nie przewidując (o ja, krótkowzroczna!) takich perypetii, założyłam buty na obcasie...
Zdjęcia z Muzeum już wkrótce...
Jagodzianka.
Oj, mozna się zezłościć! Nawet ja - bardzo spokojny człowiek - jak jestem głodna, to robię się niecierpliwa. ;) A tu takie kołowrotki! Ale koniec końców - wycieczka udana.
OdpowiedzUsuńPa
Wycieczka udana a my... chyba bardziej się śmialiśmy z tego, choć przez chwile napięta atmosfera była. ;)
UsuńTo miałaś same przygody nie planowane zresztą ,ale i tak napewno było fajnie .Jest co powspominać pozdrawiam Ziuta.
OdpowiedzUsuńOj, było pełno niezaplanowanych historii i tak jak piszesz - będzie co wspominać.
UsuńWidzę, że Wasza podróż była pełna przygód:) Na pewno są też jakieś plusy, na przykład piękne zdjęcia na pamiątkę:) Pozdrawiam:)
OdpowiedzUsuńSzkoda jedynie, że nie zrobiłam zdjęcia J. w tym błotnym wdzianku ;)
UsuńOj tam oj tam, a ja bym chciała nawet takie przygody, potem się tylko wspomina i śmieje z nich, bo w sumie zabawnie ( no i głodno;) było:))) Pozdrawiam serdecznie, kapitalnie się czyta te Twoje historie
OdpowiedzUsuńMyśmy się śmiali, ale dopiero po sowitym obiedzie;) Dzięki wielkie i serdecznie pozdrawiam!
UsuńDzień pełen przygód, ale dzięki temu zostanie na długo w pamięci ;)
OdpowiedzUsuńOj będzie, co wspominać przy piwku :D
UsuńWszystko fajosko! Pozdrowienia dla panow!!!!! :D
OdpowiedzUsuń